-Bus to Side? Close to hotel? No, no my friend, no bus.
-But it’s written here!
-No my friend, bus main road, 9 km.
Kiedy człowiek jedzie na wakacje all inclusive, w pewnym momencie odzywa się z nim dusza podróżnika, która każe mu opuścić bezpieczne przestrzenie hotelu i udać się na poszukiwanie przygód. Niektórzy skutecznie tłumią te zapędy, zapijając coraz głośniejszy głos w głowie kolejnym drinkiem, u innych górę bierze lenistwo. Niektórzy jednak marzą o spakowaniu małego plecaczka i złapaniu lokalnego busa na tyle mocno, że są w stanie zrezygnować z popołudniowego obżarstwa na rzecz odkrywania wąskich uliczek odległego miasta.
Podobnie było podczas ostatniego wyjazdu do Turcji. W pięknie przygotowanej ofercie znanego biura podróży, z którego usług korzystaliśmy, było wyraźnie napisane, że hotel mieści się 200 m od przystanku autobusowego.
Ucieszeni pytamy w recepcji o owy przystanek, w odpowiedzi słysząc jedynie “No, no my friend, no bus”. Po sprawdzeniu wszelkich dostępnych turyście źródeł informacji (łącznie z tureckimi rozkładami jazdy, google maps i opinii kelnerek) diagnoza była jednoznaczna: przystanek rzeczywiście nie znajduje się 200 m od hotelu, a tym samym jesteśmy skazani na podróż taksówką lub wykupienie wycieczki. Niektórych rzeczy jak widać nie da się przeskoczyć.
Nieco zrezygnowani zdecydowaliśmy się na taksówkę, która miała nam zapewnić choć minimum niezależności podczas planowanej wycieczki. Za 60 euro, bo jak już płacić to po europejsku.
Punkt 14.00 pod hotel podjeżdża jegomość, który ma nas zawieść do Side, miasta oddalonego od hotelu o około 30 km. Czemu akurat tam? Po pierwsze ze względu na lokalizację, a tym samym na koszt podróży- wyjazd do Antalya kosztował o 30 euro więcej. Innym argumentem był historyczny charakter miasta, które wzniesione zostało jeszcze przed naszą erą.
Po około 40 minutach jazdy wąskimi dróżkami wśród pól i łąk, dotarliśmy do celu. Kierowca wysadził nas w historycznej części miasta i obiecał przyjechać za 5 godzin.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od wizyty w punkcie informacyjnym, znajdującym się zaraz obok postoju taksówek, gdzie za darmo można otrzymać ładną ilustrowaną mapę okolicy.
Nymphaeum w Side
Nie mając opracowanego planu zwiedzania, udaliśmy się przed siebie, a owo przed siebie okazało się być nymphaeum, dawną fontanną.

Tu obok nymphaeum znajdował się punkt widokowy, na mapkach oznaczany jako otopark, z którego można było podziwiać najbardziej turkusowe morze, z jakim miałam styczność podczas wyjazdu :)
Nabrzeże
Kolejnym punktem spontanicznego programu była perełka tego miasta, czyli świątynia Apolla i Ateny. Wybraliśmy ścieżkę prowadzącą nabrzeżem, która okazała się być ulicą zbudowaną z premedytacją pod turystów. Małe sklepiki z “oryginalnymi” Nike’ami, Adidasami, rzeczami od Armani’ego, liczne restauracje z burgerami (bo jak ktoś jedzie na wakacje do Turcji, to z pewnością po to, żeby jeść amerykańskie przysmaki). A w okolicy tłum naganiaczy, krzyczących “Where are you from?”, a zaraz potem “Tanio jak w Biedronce!”.
Nie wdając się w dyskusje ze sprzedawcami, szliśmy przed siebie podziwiając turkus morza oraz resztki ruin wkomponowane w domy i restauracje.

Świątynia Apolla i Ateny
Po krótkim spacerze dotarliśmy do miejsca pielgrzymek wszystkich turystów przybywających do Side, czyli starożytnej świątyni Apolla i Ateny, a w zasadzie jej ruin.

Choć osobiście nie przepadam za podziwianiem ruin, te prezentowały się wyjątkowo dobrze. Co ciekawe, świątynia zbudowana została na samym nabrzeżu, dzięki czemu bardzo ładnie komponuje się z turkusowym morzem w tle ;)
Port w Side
Wymijając tłum turystów robiących sobie selfie z zabytkiem, udaliśmy się do portu, gdzie… spotkaliśmy równie dużo turystów co przy świątyni. Takie uroki uroki zwiedzania Side.
W międzyczasie wstąpiliśmy też do zatoki rybackiej, w której to (tym razem już bez tłumów) można było w spokoju podziwiać morze.
Sklepiki w Side
Po spacerze przyszedł czas na to, co kobiety lubią najbardziej, czyli zakupy. Weszliśmy w część nabrzeża przygotowaną już typowo pod zwiedzających, gdzie w wielu miejscach ceny od razu podawano w euro, a sprzedawcy po akcencie potrafili określić, jaką cenę Ci zaproponować.

Po zakupowym szaleństwie i zaopatrzeniu się w tradycyjną turecką chałwę, udaliśmy się na jeszcze bardziej tradycyjnego kebaba. Do małej knajpki na uboczu trafiliśmy w zasadzie przypadkiem, zdecydowanie nie była zrobiona pod turystów, a właściciel zajmował się dostarczaniem posiłków lokalnym sprzedawcom. Dzięki temu za 6 lira zjadłam olbrzymi (wielkości połowy ichniego chleba) kebab z jogurtem.

Po solidnym posiłku udaliśmy się jeszcze na spacer po kolejnych ruinach, tym razem w okolicy amfiteatru, a następnie wróciliśmy do hotelu, do niezbyt ekscytującego żywota turysty na all inclusive.
Kilka informacji praktycznych:
- dojazd z hotelu Lykia Words&Links kosztował nas 60 euro w dwie strony, droga miała około 30 km i zajęła 45 minut
- warto poprosić taksówkarza o zawiezienie do “old town”, większość atrakcji znajduje się w jednym miejscu na nabrzeżu
- w punkcie informacji turystycznej można dostać darmową mapkę okolicy, nam się bardzo przydała
- toaletę (darmową jak kupisz u sprzedawcy świeży sok z owoców) znajdziecie mniej więcej tu:
- w sklepikach zawsze należy się targować!
- knajpka z kebabem znajduje się tu: